Nie cierpię stresu (choć niektórzy go lubią, hm). Zawsze staram się go eliminować, różnymi sposobami; nie każdy jest skuteczny, nieraz nawet mam przez to problemy, bo zrobiłem coś, czego raczej nie powinienem; w takich sytuacjach człowiek czasami robi głupstwa, a dopiero później myśli o tym. Stres towarzyszy mi od dawna, w każdej dziedzinie życia, cierpi na tym serce (szmer? albo arytmia?), psychika (depresje), itp.
Ciężko sobie z tym radzić, oczywiście mogę się uśmiechać na około i mówić, że wszystko jest OK… ale co to da? Mogę również być szczery i mówić to, co czuje, patrząc jednocześnie jak prawdopodobne kończy się kolejna znajomość. Od "niedawna" preferuje to drugie. Dlaczego? Bo za dużo straciłem już czasu. Więc kiedy np. kobieta pyta czemu ze mnie taki pesymista, to odpowiadam z głębi serca. Wtedy najczęściej słyszę "aha, no to pa". No to pa. I tak to powinno funkcjonować, od początku.
Mimo wszystko staram się zachować spokój; nie zawsze wychodzi, cóż. Nie topie depresji w alkoholu, nie ćpam, żeby nie pamiętać wczorajszego i jutrzejszego dnia. Zawsze jestem pośrodku wszystkiego, nigdy pierwszy i nigdy ostatni, nigdy najlepszy i nigdy najgorszy, nigdy dobry i nigdy zły, nie chcę mi się żyć i nie chcę mi się umierać. Balansuje. I chyba przez to ten stres. Bo kto chodzi środkiem, tego zawsze coś potrąci (kogo to słowa?).
Kiedyś mi się wydawało, że bycie najgorszym wywoła u ludzi współczucie, pewnego rodzaju empatię, która tak naprawdę, była wołaniem o pomoc z mojej strony. Nie znałem wtedy ludzi i życia, nie wiedziałem, że jedynie najgorsi wybrańcy otrzymują współczuje, aby podnieść się z dołka i nigdy tam nie wracać. Miałem dokładnie 20 lat, i byłem dużym dzieckiem. Myślałem, że mogę kumplować się z każdym facetem, i że jeśli będę romantyczny i wrażliwy dla kobiety, to coś sobie u niej zaskarbię.
Heh...
Co natomiast przyniosła rzeczywistość? To, że nie mogę mieć kumpla, jeśli nie usiądę z nim co dzień przy butelce wódki, wina, itp. i że (niektóre… może większość?) kobiety wolą tak zwanych "pięknych skurwysynów" którzy je olewają (wg definicji – przystojny, [coraz częściej inteligentny] odważny i bezczelny chłopiec, który ma w życiu wszystko, uwielbia spędzać czas ze swoimi kumplami, bawiąc się, używając życia na maxa, mając w dupie wszystko i wszystkich, itp.); budzi to u nich (kobiet) dziwne emocje, które najczęściej są zaprzeczeniem wszystkiego, w co wierzą, ale jako osoby wrażliwe, trwają, czekają i wierzą, że "książe" w końcu się zmieni i ją dostrzeże, zobaczy, że to dla niego np. zmieniła fryzurę, ubrała się ładnie, itp. Może dlatego „słaba płeć”. Hm, nie. Osobiście wolałbym szukać tej słabości gdzie indziej, bo to w/w to nie słabość, tylko... eh. Prawdę mówiąc, dzisiejsze dziewczyny nie są słabe, a raczej... bezwzględne i twarde. Przynajmniej na takie trafiam... (czemu?)
Gdzie się podziały (czy w ogóle istniały/istnieją?) miłe, czułe kobietki... takie prawdziwe "kobiece kobiety".
...wiem wiem, większość z nich najpierw wypowiedziała wojnę typowi siedzącego cały dzień w fotelu z pilotem w ręku fana piłki nożnej, który popija piwo (czasami z kolegami) i zrzędzi, aby nie zawracała głowy. A później (gdy czasy się troszkę zmieniły) musiały się dostosować do "pięknych skurwysynów".
STOP.
Zjechałem z tematu :
Wracając (i kończąc jednocześnie) do tego, o czym zacząłem pisać na początku… Być może wszystko leży u korzeni, tzn. może niektóre jednostki są tak uwarunkowane genetycznie, że choćby bardzo chciały, nie zmienią swojego życia (oby qrwa nie). A może wszystko jest na sprzedaż, i mając pieniądze, można kupić sobie inne życie. Kto wie...
PS. Rozbawiła mnie wypowiedź w TV jakiegoś nastoletniego "ziomala", który fakt wizyty w Polsce B-16 i zorganizowania dnia wolnego od szkoły (piątek), podsumował słowami, że powinno być więcej takich dni. Hahahaha... eh ta nowa generacja katolików...